|
W trakcie pracy nad książką o Aleksandrze Gieysztorze zetknąłem z pierwszymi informacjami o spowinowaconej z rodziną Gieysztorów dr Leokadii Kieżun, z domu Bokunównie. Profesor Gieysztor również ciepło i z uznaniem opowiadał o jej synu – Witoldzie. Według legendy rodzinnej, Leokadia Bokunówna, zagrożona aresztowaniem przez carską ochranę, uciekła do Galicji z Rosji, a następnie udała się na studia medyczne do Zurichu. Chcąc skutecznie studiować na fakultecie medycznym, musiała dobrze opanować łacinę. Rozglądając się za niedrogim a biegłym w łacinie korepetytorem, zetknęła się z pewnym bezbarwnym towarzysko emigrantem z Rosji. I tak przez cały rok akademicki, uczył ją łaciny Włodzimierz Iljicz Uljanow, który później wyjechał do austriackiej Galicji i zamieszkał pod Tatrami w polskim Poroninie. Ona zaś skorzystała, z ogłoszonej przez cara Mikołaja II w 1913 roku amnestii i wróciła do Rosji. Na uniwersytecie w Kijowie, w 1916 r. uzyskała dyplom lekarza w zakresie stomatologii. W 1917 roku ze zdumieniem dowiedziała się, że jej szwajcarski łacinnik używający pseudonimu Lenin przewodził bolszewickiemu przewrotowi politycznemu. Jej syn Witold, urodzony w Wilnie w 1922 roku, niespodziewanie w marcu 1945 roku, w Krakowie posmakował owoców leninizmu.
A stało się to dzięki służbom specjalnym najlepszego ucznia Lenina - Stalina. Gdy Kieżun w marcu 1945 roku został aresztowany przez NKWD zdziwił się, że przesłuchujący go oficerowie sowieckiego wywiadu znają jego pseudonim „Wypad" i wiedzą, że 23 września 1944 roku został odznaczony Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari przez komendanta AK gen. Tadeusza Komorowskiego-„Bora". Jednak „Wypad", wierny rozkazowi generała „Niedźwiadka" (Leopolda Okulickiego, ostatniego komendanta AK), nie przyznawał się do przynależności do AK i udziału w Powstaniu. Wywieziono go do gułagu w Krasnowodsku nad Morzem Kaspijskim, wraz z tymi kolegami, którzy się do przynależności AK przyznali.
Z obszernej relacji o tych zdarzeniach interesuje mnie w tym momencie sprawa listu Jana Strzeleckiego do Stalina, napisanego w obronie Witolda Kieżuna.
23 kwietnia 1946 roku przed północą – opowiada Witold Kieżun – budzi – mnie strażnik wołając: Dawaj w NKWD! Z najgorszymi przeczuciami zgłosiłem się do pełnomocnika NKWD, czuwającego nad szpitalem w Kaganie. Był to młody pucołowaty lejtnant (porucznik), który – o dziwo, kazał mi usiąść. Spojrzawszy na mnie, powiedział: – Dostaliśmy w twojej sprawie pismo z kancelarii towarzysza Stalina, jest tam załącznik po polsku. Masz, i przetłumacz mi dokładnie. Zaskoczony szybko przebiegłem wzrokiem tekst na papierze z nadrukiem: Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej w Warszawie, podpisany przez przewodniczącego Jana Strzeleckiego. List był zaadresowany do Towarzysza Generalissimusa Józefa Stalina. Związek gorąco prosi o zwolnienie z obozu w Krasnowodsku, naszego kolegi Witolda Kieżuna, zasłużonego w walce z hitlerowskim faszyzmem, którego przez jakąś tragiczną pomyłkę aresztowano w Krakowie. Obecnie jest internowany w Krasnowodsku. Gdy opanowując radość i wzruszenie, przetłumaczyłem list, porucznik NKWD zapytał: – A co to jest ten Związek Młodzieży Socjalistycznej? Sam nie wiedziałem. Znałem Janka Strzeleckiego jeszcze ze swych przedwojennych lat gimnazjalnych warszawskich, żoliborskich, byłl on dla mnie i dla niektórych moich kolegów autorytetem intelektualnym i etycznym, ale nigdy nie miałem z nim powiązań organizacyjnych i politycznych. Także podczas okupacji, kiedy również się spotykaliśmy. Nic nie wiedziałem o Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej. Zresztą od 9 marca 1945 roku, byłem już odcięty od wszelkich informacji o publicznym życiu w naszym kraju. Naturalnie, znając Strzeleckiego, mogłem być pewny, że stoi na czele organizacji młodzieży nie komunistycznej. Ale musiałem błyskawicznie odpowiedzieć na pytania sowieckiego funkcjonariusza w taki sposób, żeby skorzystać z szansy, jaką list mi stwarzał, kojarząc nazwę z czymś, co pojęciowo było enkawudzistom bliskie i zrozumiałe. Powiedziałem więc, że to polski Komsomoł grupujący socjalistyczną młodzież. Na to młody oficer NKWD, ze zdziwioną miną, wolno i starannie zaczął przeglądać moje akta. Odnalazł zeznania Danuty Glębowicz, w trakcie których potwierdziła znajomość z Witoldem Kieżunem, powstańcem warszawskim o pseudonimie „Wypad". – Dlaczego ona tak powiedziała – pytał – i potwierdziła to, co mówił jej mąż Aleksander Glębowicz? A tu polski Komsomoł prosi o zwolnienie ciebie: Jak to możesz wytłumaczyć? Przyszła mi do głowy genialna myśl przedstawienia całkiem fikcyjnej, ale bardzo prawdopodobnej, wręcz teatralnej wersji: po przyjeździe do Krakowa zamieszkałem u Danuty Głębowicz, która mieszkała z matką i synkiem. Jej mąż Aleksander był w tym czasie w więzieniu u Niemców. Po jego zwolnieniu z więzienia i wyzwoleniu Krakowa przez Armię Czerwoną, wyprowadziłem się wraz z matką do przydzielonego mieszkania poniemieckiego, ale Głębowicz podejrzewał, że w czasie jego nieobecności żona zdradzała go ze mną. Chcąc oczyścić się z zarzutów, Danuta Głębowicz potwierdziła znane jej niewątpliwie oskarżenia jej męża. Oboje liczyli, że się mnie pozbędą. Enkawudzista wyraźnie zafascynowany tą wersją zapytał: –„A tak naprawdę, to ty ją j... ł?" Odpowiedziałem mu z godnością, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie mówi o takich sprawach. Bardzo mu się to spodobało „Tak, tak" – powiedział – „Ty jesteś prawy człowiek, prawdziwy mężczyzna, ja też nikomu nie opowiadam z jaką kobietą miałem stosunek."
Oczywiście mówił to wszystko posługując się typowym rosyjskim ordynarnym słownictwem. Wyczuwałem, że jest przekonany o mojej niewinności i że będąc pod wrażeniem listu z kancelarii Stalina, potępiał z oburzeniem podłość pary małżeńskiej, która oskarżyła niewinnego polskiego antyfaszystę. Widać było, że jest przyzwyczajony do fałszywych oskarżeń i że teraz cały scenariusz zdarzeń, wydaje mu się jasny. Oficer NKWD nadzorujący szpital zakończył przesłuchanie wskazówką: „Jak wrócisz do Krakowa, to jej i jemu musisz zbić mordę! Teraz możesz napisać list do swojej matki i mnie doręczyć."
Wypowiedź enkawudzisty potwierdziła to, co już wiedziałem, że Aleksander Głębowicz „Junosza", wskazał mnie na Rynku Krakowskim i znając z opowiadań swojej żony informacje o mojej służbie w AK, zadenuncjował, prawdopodobnie zwiększając moją rolę i sugerując jakąś misję w Krakowie. Jego żona przebywająca w „kotle" w swoim mieszkaniu, potwierdziła jego zeznania, prawdopodobnie sądząc, że i tak więcej już mi nie zaszkodzi, a ma szansę ocalenia siebie i swego męża. Niewątpliwie głównym winowajcą mego uwięzienia i wywiezienia do Rosji był „Junosza", którego odporność psychiczna wcześniej została złamana przez gestapo, a mocno przyciśnięty i szantażowany przez enkawudzistów, zgodził się z nimi współpracować. Zastanawiałem się, jakim cudem list Strzeleckiego dotarł do biura Stalina? Oficer NKWD nie poinformował mnie o treści listu z kancelarii Stalina, więc mogłem tylko oddawać się spekulacjom, na których upłynęła mi, po powrocie do szpitala reszta nocy. Znacznie później zorientowałem się, że w pierwszej połowie 1946 roku, prawdopodobnie dla poprawienia nastrojów w Polsce wokół kierownictwa politycznego w Warszawie, zwalniano wielu znajdujących się w obozach Polaków. Moja sytuacja o tyle była trudniejsza, że właściwie tkwiłem w szpitalu w Kaganie, bez szansy na szybkie włączenie do jakiejś większej grupy zwalnianych. List Strzeleckiego, napisany na oficjalnym papierze Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, załączony do pisma z Kremla, świadczył o jednym – przestałem być, osobą, której miejsce pobytu nikomu w Polsce nie jest znane.
Ciekawe jak doszło do interwencji Strzeleckiego?
O tym dowiedziałem się dopiero po powrocie do kraju, gdy spotkałem się z matką, najbliższymi kolegami i samym Jankiem. Pomijam mnóstwo wcześniejszych wątków obozowych, ale muszę wspomnieć o Korostoszewskim, obywatelu polskim rosyjskiego pochodzenia, właścicielu sklepu drogeryjnego na ulicy Grodzkiej w Krakowie, który od początku był w naszej krakowskiej grupie wywiezionej w marcu 1945 roku w głąb Rosji. Dzień, w którym wracałl do Polski, był dla mnie szczególnie tragiczny. Wskutek stałego utrzymywania się silnego ogniskowego zapalenia płuc, nad ranem straciłem przytomność, wpadając w stan głębokiej zapaści. Rano, ekipa niewykwalifikowanych pielęgniarzy, sądząc, że umarłem, przeniosła mnie z pryczy na skraj sali, gdzie składano umarłych przed odtransportowaniem do kostnicy. Rano 22 czerwca 1945 roku, Korostoszewski przyszedł do szpitala, pożegnać się ze mną, na co musiałl mieć pozwolenie NKWD. Zaskoczony spojrzał na moje ciało leżące na stosie trupów i szybko poszedł na stację kolejową.
Kim był ten Korostoszewski i dlaczego znalazł się w gułagu razem z akowcami?
To był Rosjanin zbiegły z Rosji po przewrocie bolszewickim, obywatel II RP. NKWD aresztowało go wraz z kilkoma innymi Rosjanami, obywatelami Polski, m.in. księciem Bałutinem, który nam akowcom, przedstawiał się jako jeden z adiutantów cara Mikołaja II. Tych Rosjan włączono do tego samego wagonu, w którym stłoczono akowców celowo wraz z uwięzionymi wcześniej SS-manami.
No dobrze, ale jak Pan ożył?
Parę chwil po wyjściu Korostoszewskiego przybyła felczerka Rosjanka, i zobaczywszy mnie wśród trupów, sprawdziła akcję serca. Odkryła, że oddycham. Kazała natychmiast położyć mnie znowu na pryczy, a sama pobiegła do ambulatorium dla enkawudzistów po zastrzyk, który dała mi w serce. Odzyskując przytomność, zobaczyłem pochylone nade mną dwie kobiety: Rosjankę i Polkę Halinę Małecką, która przybiegła z sąsiedniego baraku internowanych kobiet z AK.
Czy miał Pan moment załamania w trakcie tego pobytu pod „opieką" NKWD?
Byłem bliski samobójstwa. Zdarzyło się to już w szpitalu w Kaganie, gdy zachorowałem z powikłaniami na chorobę, znaną w Azji i Afryce pod nazwą beri-beri. Leżący obok mnie najmłodszy z trójki braci Żudrów, zmarł nieprzytomny na beri-beri, długo zawodząc i krzycząc. Było to ostatnie stadium tej strasznej choroby, i chcąc uniknąć takiego końca, zdecydowałem się powiesić w pozycji siedzącej, jak to już było praktykowane przez niektórych chorych. Uratowała mnie pamięć o Powstaniu, Warszawskim. Bo przypadkiem zobaczyłem w kalendarzu datę: 1 sierpnia 1945 roku! – była to noc w pierwszą rocznicę Powstania... Wziąłem się w garść, narzuciłem sobie maksymalną autoterapię. Sprzedałem wszystko co miało jakąś wartość z ubrania zostając tylko w koszuli. Za uzyskane w ten sposób pieniądze kupowałem jedzenie. Bo głównym problem był głód, brak podstawowych witamin. Jedząc trochę więcej i lepiej stopniowo się odrodziłem.
Zapytam jeszcze o Korostoszewskiego. Czy poza nim kogoś jeszcze po dwóch miesiącach od wywiezienia zwolniono?
Poza nim nikogo nie wypuszczono. Dlaczego jego? – mogłem się tylko domyślać. Wiązałem to z pewnym zdarzeniem jeszcze z więzienia na Montelupich w Krakowie. W pewnej fazie śledztwa, nagle zarządzono nasze wyjście na dziedziniec więzienia, ustawiono w szeregu tyłem do muru a „bojcy” z pepeszami w rękach wolno odeszli, formując też szereg. Dopiero później okazało się, że była to symulacja naszej egzekucji. Wówczas tylko Korostoszewski się załamał. Przypuszczam, że od tego momentu oficerowie NKWD mogli z nim robić, co chcieli. Jeśli zobowiązał się do współpracy, to jego zwolnienie było logiczne. Ale muszę się zastrzec, że ze strony Korostoszewskiego nic złego mnie nie spotkało. Gdy w lipcu 1945 roku, wrócił do Krakowa, odszukał moją matkę i powiadomił o mojej śmieci.
Matka mu podziękowała, ale nie uwierzyła. Zapytała o datę. Jest to 22 czerwca 1945, dzień wyjazdu Korostoszewskiego z Krasnowodska. Matka wzięła kalendarz i przeczytała pod datą 22 czerwca: Dziś w nocy śnił mi się Witek, zadzwonił do drzwi, otworzyłam, a on powiedział: „Nie wierz, że ja umarłem, żyję i wrócę do Ciebie". Nie wierząc w moją śmierć, ale mając od Korostoszewskiego adres obozu, przystąpiła do walki o wydobycie mnie z obozu. Do tej pory nie wiedziała, co się ze mną stało. Gdy aresztowano mnie na ulicy 9 marca 1945 roku i wobec tego nie wróciłem do domu, próbowała zdobyć informacje o moim losie. Z faktu, że stryja Jana Kieżuna, pilota, podpułkownika WP w stanie spoczynku jacyś rosyjscy wojskowi zabrali z mieszkania Głębowiczów po czym go gdzieś wywieźli, domyślała się, że pewnie i mnie to spotkało. Ale żadnych wiarygodnych informacji, mimo wielkiego wysiłku nie uzyskała. Grypsy moje i stryja, wyrzucone z pociągu jeszcze w trakcie przejazdu przez Kraków, nie dotarły do matki. A tu niespodziewanie zjawia się Korostoszewski, opowiada o wspólnym uwięzieniu, transporcie koleją, podaje adres obozu w Krasnowodsku...
Jak Pana mama dotarła do Jana Strzeleckiego? Dlaczego właśnie do niego?
Z opowieści matki, gdy się spotkaliśmy, utrwalił mi się w pamięci następujący ciąg jej starań. Najpierw szukała pomocy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Dotarła do Wisły (Wisławy) Osóbki, młodej medyczki. Wisła była moją koleżanką w czasie okupacji, i wtedy mówiła, że mnie ceni i lubi. Zaraz po wojnie została żoną premiera rządu tymczasowego, Edwarda Osóbki-Morawskiego i z tej pozycji zdystansowała się ode mnie, mówiąc „Witek nigdy nie był zdecydowanie lewicowych poglądów". Wówczas matka zwróciła się poprzez Edwarda Gieysztora (kuzyna Aleksandra), do Aleksandra Wolskiego „Ludwika". Był on oficerem AL i walczył w Powstaniu na Żoliborzu, ciężko ranny, leżał w szpitalu w Żyrardowie, razem z lżej rannym akowcem Edwardem Gieysztorem. Uważał, że przeżył dzięki niesłychanie troskliwej opiece sanitariuszki AK, siostry Edwarda – Janiny Gieysztor-Oborskiej. Był więc wdzięczny. Ten przedwojenny komunista, został jednym z wiceministrów bezpieczeństwa. Jednak po zorientowaniu się, w mojej sprawie, oświadczył, że nic nie może zrobić, bo ,,dla takich ludzi jak Witold Kieżun nie ma miejsca w Polsce Ludowej ". W końcu matka dotarła do pani Zofii Hryniewiczowej, matki Andrzeja Wojnara, mego bliskiego kolegi i przyjaciela z Gimnazjum Poniatowskiego w Warszawie. To właśnie przez Wojnara, poznałem w latach gimnazjalnych, starszego ode mnie o trzy lata Janka Strzeleckiego. Zofia Hryniewiczowa również dobrze mnie, z tamtego okresu zapamiętała, bo odwiedzając Andrzeja, nieraz w jej obecności grywałem na ich rodzinnym fortepianie. Szukała więc skutecznej interwencji dla wydobycia mnie z obozu. A ona uznała, że najlepiej, żeby Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej wystąpił z prośbą do Stalina. Niektóre szczegóły tych starań ujawnili po moim powrocie do Polski moi koledzy gimnazjalni: Andrzej Wojnar i Jacek Nowicki. Obaj, o ile pamiętam, wchodzili w skład Zarządu ZNMS okręgu warszawskiego, którego przewodniczącym został Jan Strzelecki. Rozważając sprawę listu do Stalina, uznano, że decyzję powinien podjąć cały zarząd. Strzelecki, zaproponował uchwałę, upoważniającą go do napisania w imieniu Zarządu ZNMS. Podobno odbyła się burzliwa dyskusja i wniosek w głosowaniu przepadł. Za, oprócz Strzeleckiego, byli tylko Wojnar i Nowicki. Większość dowodziła, że ryzykowne jest pisanie do Stalina w obronie człowieka, który nie jest członkiem ZNMS i o którym nie wiadomo, czy nie ma na sumieniu aktów wrogich wobec Armii Czerwonej. Po zebraniu, gdy niemal wszyscy oprócz Wojnara i Nowickiego, wyszli z lokalu ZNMS, Jan Strzelecki wziął papier z nadrukiem i adresem Związku, i sam wystukał na maszynie list, którego treść wyżej streściłem, po czym złożył swój podpis.
W jaki sposób list dotarł do kancelarii Stalina?
Wziął go Henryk Raabe, wówczas ambasador Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej w Moskwie, członek PPS. Jego syn Leszek, przywódcą młodych socjalistów podczas okupacji niemieckiej, był przyjacielem Strzeleckiego. (Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach podczas okupacji). Henryk Raabe miał powody, żeby ufać Strzeleckiemu i zaangażować się w złożenie jego listu w kancelarii Stalina.
Kiedy wrócił Pan do Polski?
W czerwcu 1946 roku pociąg z Rosji dotarł do obozu w Brześciu nad Bugiem. Tam z rąk NKWD przejęło nas (grupą była większa) polskie UB. O tyle polskie, że oficerowie UB nosili polskie mundury i mieli naszego orzełka na czapkach, ale rozmawiali ze sobą po rosyjsku. Zawieziono nas do obozu w Złotowie, na drugi koniec Polski. Stamtąd napisałem do matki. I matka mając moją legitymację AK, którą przechowywałem w mieszkaniu w Krakowie, mnie ujawniła. Po tygodniach przesłuchań i przeróżnych formalności, wypuszczono mnie, choć odmówiłem podpisania listu dziękczynnego do prezydenta Bieruta.
Kiedy spotkał się Pan z Jankiem Strzeleckim?
Przy najbliższym pobycie w Warszawie, jesienią tegoż 1946 roku, w siedzibie ZNMS na Mokotowskiej. Strzelecki był już wówczas przewodniczącym Zarządu Głównego ZNMS. Ucieszył się. Objął mnie, a ja ze łzami w oczach uścisk odwzajemniłem bąkając jakieś słowa podziękowania. – Drobiazg – powiedział i zapytał: – Jak tam było? W największym skrócie, opowiedziałem. Pokiwał głową: – Wróciłeś, i to się liczy.
* * *
Prof. dr bab. Witold Kieżun, urodzony w Wilnie w 1922 r. W latach siedemdziesiątych kierownik Zakładu Prakseologii Polskiej Akademii Nauk, następnie kierownik Zakładu Teorii Organizacji Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego i kierownik Zakładu Administracji Publicznej Instytutu Organizacji Zarządzania i Doskonalenia Kadr.
Od 1980 r. profesor w Temple University w Filadelfii, Dequesne University w Pittsburgu, dyrektor projektu Organizacji Narodów Zjednoczonych w Centralnej Afryce (Burundi i Rwanda), ekspert rządu w Burkina Faso, a następnie profesor EHC Universite de Montreal oraz Universite du Quebec a Montreal i kierownik Rady Programowej Polish Institute of Arts and Sciences McGill University w Montrealu.
Członek International Academy of Management USA. Obecnie profesor w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie.
Autor 37 książek i skryptów i około 400 artykułów a referatów w języku polskim, angielskim, francuskim, hiszpańskim, rosyjskim i czeskim.
Podporucznik AK czasu wojny, ps. „Wypad" Oddział Specjalny AK Gustaw-Harnaś, odznaczony Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari oraz Krzyżem Walecznych.
Jan Strzelecki, ur. 1919 r. w Warszawie, dr hab., socjolog, uczeń i najbliższy asystent Jana Ossowskiego. Żołnierz AK, uczestnik Powstania Warszawskiego. Autor wielu znakomitych prac i esejów z pogranicza socjologii i myśli społecznej, postać wśród polskiej inteligencji z tzw. pokolenia Kolumbów wyjątkowa. Latem 1988 r. zamordowany w niejasnych okolicznościach |
|