wróć drukuj  
 

Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku.

 
  1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
  Udana ucieczka
Więzienie na Montelupich
Prowokacja
Transport
Krasnowodsk – gułag śmierci
Marzenie o ucieczce
Szpital
Kagan
Razem z Japończykami
Powrót
Bilans śmierci
Aneks
 

7. Szpital

Pod koniec maja ciężko zachorowałem na zapalenie płuc, miałem wysoką gorączką i doktor Buxakowski, jedyny polski lekarz, który na szczęście pozostał w naszej roboczej zonie, a nie został przeniesiony do zony szpitalnej, i dawał nam rady, jak się bronić przed różnymi chorobami, zbadał mnie dokładnie i orzekł, że mam prawdopodobnie wieloogniskowe zapalenie płuc i w tej sytuacji muszę iść do zony szpitalnej, gdzie nie ma lekarstw, ale można przynajmniej względnie spokojnie leżeć i być może dojść do zdrowia.Do granicy zony szpitalnej, oddzielonej drutem kolczastym z zakazem jej przekraczania, odprowadził mnie mój stryj. Pamiętam, że był to pochód ludzi zupełnie wykończonych. W pamięci utkwił mi jeden epizod. Otóż Niemcy zachowywali się w obozie bez żadnej godności, chętnie szli na usługi NKWD, byli bardzo pokorni, przymilni i wszyscy byli „antyfaszystami”, a jednocześnie byli bardzo mało odporni fizycznie i psychicznie. 9 maja 1945 roku, gdy na porannym apelu komendant NKWD oznajmił koniec wojny, mój zwod (pluton), złożony z esesmanów i gestapowców zareagował głośnym: „hurra”. Zdziwiony tym okrzykiem z niesmakiem powiedziałem: „Zginęła wasza ojczyzna, skąd więc taki entuzjazm?”. Odpowiedzieli mi: „Z okazji zakończenia wojny na pewno dostaniemy dodatkowy tytoń”. Więźniowie dostawali okresowo mały przydział tytoniu, który był bardzo cennym artykułem, stąd też i ich nadzieja.

Otóż, odprowadzany przez stryja widziałem, jak jakiś Niemiec prowadzi drugiego, niezwykle słabego, ledwo idącego. Przy granicy dwóch zon odprowadzający musieli się pożegnać z chorymi. Stryj uścisnął mnie, a obaj Niemcy odskoczyli od siebie i stojąc jeden naprzeciwko drugiego, wyciągnęli ręce w ich wojskowym i partyjnym pozdrowieniu, wołając: „Heil Hitler”. Był to jedyny w obozie taki wyjątkowy widok. Chory Niemiec w parę godzin później umarł.

Szpital mieścił się w podziemnym dużym baraku, którego dach był zbudowany na poziomie ziemi i miał boczne świetliki. Trzypiętrowe prycze były ustawione na podłodze gładko wyłożonej cegłami, ściśle i dokładnie przylegającymi do siebie. Najniższe piętro prycz było zbudowane z luźno położonych desek z szerokimi odstępami pomiędzy nimi, przez które, nie wstając z pryczy, można było wydalać na podłogę mocz i kał, który później był zmywany silnymi strumieniami wody do dołu przy końcu sali. Opiekę sanitarną pełnili felczerzy niemieccy i jedna Rosjanka, też więzień. W szpitalu nie było lekarstw. Uniwersalnym lekarstwem był nadmanganian potasu przyjmowane doustnie lub jako zewnętrzny środek dezynfekcyjny.

Najwięcej było chorych na beri-beri i dużo na tyfus, zapalenie płuc i świnkę. W szpitalu spędziłem cztery miesiące, chorując kolejno na: zapalenie płuc, tyfus, beri-beri, dystrofię, świnkę, świerzb. Potwierdzała się do pewnego stopnia teza, że ze szpitala więziennego już się nie wychodzi żywym, kolejno zarażając się groźnymi chorobami. Po zwalczeniu tyfusu rozpoczął się u mnie proces beri-beri, potwornie spuchły mi nogi i szybko, umieszczony na parterowym piętrze pryczy, wydaliłem masę wody i straciłem władzę w dolnej części ciała. Nie mogłem już chodzić. Na szczęście miałem niezwykłą opiekę. Felczerka Rosjanka przez sympatię do mego imienia, jakie nosił też jej narzeczony, niezwykle dbała o mnie w miarę swoich możliwości. Z sąsiedniego baraku żeńskiego odwiedzała chorych Polaków łączniczka AK, Halina Małecka. Jej zawdzięczam stałe podtrzymywanie mnie psychiczne i wszelką możliwą pomoc. Trzecim moim stałym opiekunem był śląski górnik Bortel, który pełnił funkcję felczera. Codziennie wynosił mnie pod wieczór na dach baraku, ażebym pooddychał świeżym powietrzem.

Tragicznym, pamiętnym dniem był 22 czerwca. W skutek stałego utrzymywani a się silnego wieloogniskowego zapalenia płuc, nad ranem straciłem przytomność, wpadając w stan głębokiej zapaści. Ranna służba niewykwalifikowanych pielęgniarzy sądząc, że umarłem, przeniosła mnie z pryczy na skraj sali, gdzie składano zmarłych w nocy, przygotowując do transportu do kostnicy. W tym momencie przyszedł do szpitala Korostoszewski, otrzymawszy odpowiednie pozwolenie. Po licznych przesłuchaniach został zwolniony z obozu i tego dnia miał wracać do Polski. Chciał pożegnać się ze mną i ewentualnie zabrać jakieś polecenia dla mojej matki. Oświadczono mu, że umarłem i leżę w narożniku sali na ziemi. Zobaczył mnie leżącego na wierzchu góry trupów i z tą świadomością wyszedł z zony szpitalnej. Wkrótce wyjechał na stację. Tymczasem w parę chwil później przybyła felczerka Rosjanka i zobaczywszy mnie wśród trupów, sprawdziła akcję serca i odkryła, że jednak żyję. Kazała natychmiast położyć mnie znowu na pryczy, a sama pobiegła do ambulatorium dla enkawudzistów po zastrzyk, który dała mi w serce. Odzyskując przytomność zobaczyłem pochylone nade mną dwie kobiety: rosyjską felczerkę i Halinę Małecką, która przybiegła z sąsiedniego baraku dla kobiet.

Później miałem okres ciężkiego załamania, gdy leżący koło mnie najmłodszy brat z trójki Żudrów zmarł nieprzytomny na beri-beri, długo krzycząc z otwartymi ustami. Było to ostatnie stadium tej strasznej choroby i chcąc go uniknąć, pewnej nocy zdecydowałem się powiesić w siedzącej postawie, jak to było już praktykowane przez niektórych chorych. Uratowała mnie pamięć o Powstaniu Warszawskim. Była to noc w pierwszą rocznicę Powstania. Pomyślałem sobie: jak to? To ja mam się dać tym wrednym czerwonym faszystom i sprawić im satysfakcję swoją śmiercią? Był to swoisty moment przełomowy. Wziąłem się ostrzej za maksymalną autoterapię. Sprzedałem marynarkę, drugie spodnie, których się już dorobiłem w obozie, kożuszek i kupiłem główkę czosnku i 3 puszki mleka skondensowanego. Taki handel dokonywał się przy pomocy personelu rosyjskiego, dla mnie załatwiały to moje opiekunki i Bortel. Rozpocząłem stałą codzienną konsumpcję czosnku wcieranego do chleba, zminimalizowałem picie wody, pijąc tylko kawę. Codzienne spędzanie paru godzin na świeżym powietrzu też miało jakieś znaczenie.

Inna rzecz, że właśnie na dachu przeżyłem jedną z najniebezpieczniejszych sytuacji w moim życiu. Otóż na pryczy leżałem w szpitalnej długiej koszuli, ale przed wyniesieniem mnie na dach Bortel naciągał na mnie spodnie i owijał kocami. Kiedy leżałem sam na dachu, ciesząc się widokiem zachodzącego słońca, nogi miałem wyprostowane, nie przykryte kocem, zobaczyłem tarantulę, która szybkimi ruchami wielu nóżek biegała po dachu, raptem zbliżyła się do mnie i zaczęła wolno posuwać się w stronę moich nóg. Za chwilę uświadomiłem sobie, że wchodzi do spodni. Mając unieruchomione nogi mogłem jedynie przycisnąć rękami spodnie nieco poniżej kolan i zacząć głośno wołać pomocy. Nieoceniony Bortel posłyszał moje krzyki i natychmiast przybiegł, a za nim felczerzy i pielęgniarze. Otoczyli mnie z kijami i maczetami w rękach, ale tarantula siedziała spokojnie gdzieś na wysokości kostki mojejprawej nogi, w opadającej części zakończenia spodni. Nie mając czucia w nodze, nie wiedziałem dokładnie, gdzie ona jest. Sytuacja była wręcz tragiczna, bo jakiekolwiek podrażnienie tarantuli mogło spowodować śmiertelne ukłucie. Bortel wpadł na pomysł bicia kijami w dach. To dało rezultat. Wystraszona tarantula wyskoczyła szybko z moich spodni, zygzakami uciekając z dachu. Któryś z pielęgniarzy dopadł ją maczetą.

Intensywna autoterapia uratowała mnie od następnego etapu beri-beri, ale nie zlikwidowała całkowicie bezwładności dolnej części ciała, choć mogłem już stać na nogach, co było olbrzymim sukcesem.

W lipcu doszła do nas wiadomość, że na terenie kamieniołomów byli jacyś oficerowie angielscy, którzy przyjechali z Persji w sprawie poszukiwania złóż naftowych. Spotkał ich major Sidorowicz i zdumionym wyjaśnił, że są tu więzieni alianci polscy z AK, a także, że był w transporcie jeden Anglik, uciekinier z niemieckiego obozu jeńców, którego aresztowano razem z opiekującymi się nim akowcami i który został wycofany z transportu. Obiecali zainteresować tymi faktami wojskową misję brytyjską w Moskwie, do której się właśnie udawali.

W każdym razie oczekiwano jakichś zmian, a nawet mówiono o komisji, która ma przyjechać z Moskwy dla ocenienia warunków życia więźniów. Śmiertelność była tak duża – około tysiąca więźniów miesięcznie – że obóz czekało pełne wymarcie w ciągu dalszych paru miesięcy. Być może takie szybkie tempo ludobójstwa nie leżało w zamiarach centrali NKWD w Moskwie, w każdym razie fakt, że Anglicy wiedzieli o sytuacji w obozie, budził nadzieję interwencji, w którą stale wierzyliśmy.

Istotnie, na początku sierpnia zjechała wieloosobowa komisja z Moskwy. W baraku szpitalnym dokonano olbrzymich starań, ażeby jego wygląd choć trochę przypominał prawdziwy szpital. Dostaliśmy materace wypchane trocinami i takie same poduszki. Ściany były zmywane wrzątkiem, ażeby zabić tysiące pluskiew. To była najgorsza zmora szpitala; pluskwy spadały z sufitu (stąd nazwa – „spadochroniarze”). W nocy stawialiśmy kociołki z wodą na łóżku, ażeby topić pluskwy zdjęte z ciała. Jednej nocy naliczyłem ich ponad 400 (tak – czterysta). Był również problem much. Jedząc chleb, trzeba było jedną ręką odganiać muchy z kromki, ażeby ich nie zjeść.

Komisja składająca się z kilku osób ubranych w białe fartuchy, w towarzystwie szefa NKWD, zrobiła przegląd szpitala. Byłem wówczas chory na świnkę, miałem zabandażowaną szyję i uszy. Jedna z kobiet z komisji zapytała mnie po niemiecku, co mam z uszami. Odpowiedziałem po rosyjsku, że nie rozumiem niemieckiego. Zdziwiona zapytała mnie, już po rosyjsku, jakiej jestem narodowości. Gdy powiedziałem, że jestem Polakiem, zapytała, dlaczego się tu znalazłem. Odpowiedziałem, że za to, że biłem się z Niemcami. Wówczas spytała, czy mam jakieś życzenia, jakieś prośby. Rozwścieczony odpowiedziałem po rosyjsku: „Tak, chcę, ażeby ktoś zbombardował obóz śmierci w Krasnowodsku i ubił sukinsyna Stalina”. Komendant NKWD wrzasnął: „Czy wiesz, co ci będzie za takie słowa?” („Szto budiet z toboj za etyje słowa?”). Odpowiedziałem: „I tak umrę, i dlatego jest mi wszystko jedno”. Komendant NKWD wyjaśnił członkom komisji: „Eto dostrofik, uże z uma zaszoł” („To chory na dystrofię, już wariat”).

Wkrótce rozeszła się wiadomość, że likwiduje się obóz. Zdrowi popłyną statkiem przez Morze Kaspijskie na Kaukaz, a chorzy zostaną w Krasnowodsku. Chodziły pogłoski, że chorych odeśle się do domu. Następnie nastąpiła selekcja zdrowych do wyjazdu. Ponieważ olbrzymia większość Polaków pozostałych przy życiu była w niezłej formie, w jej liczbie najbliższe mi osoby: mój stryj, Kazek Mikuła, Tadek Ciałowicz, Zbyszek Nosek, Leon Wyjadłowski, zależało mi bardzo, ażeby również znaleźć się w tej grupie.

Test selekcyjny polegał na przejściu o własnych siłach przez duży namiot, w którym urzędowała komisja kwalifikacyjna, która oceniała po wyglądzie zewnętrznym i sprawności poruszania się, czy jest się wystarczająco zdrowym do wyjazdu na Kaukaz. Bortel przygotował mi dwa kije, ubrał w jakąś grubą wiatrówkę i podprowadził pod namiot. Wówczas już mogłem wolno poruszać się, podpierając się kijami. Wszedłem do namiotu, zrobiłem parę kroków i nagle nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałem nieco się chwiejąc i zsunąłem się na kolana.

Była to dla mnie prawdziwa tragedia. Inna rzecz, że ważyłem wówczas 53 kg przy wzroście 190 cm, a więc nawet gdybym przeszedł przez namiot, to chyba mój zewnętrzny wygląd uzasadniłby negatywną decyzję.

Zostało ostatecznie w obozie 300 chorych, 600 zdrowych popłynęło na Kaukaz. Wśród chorych byli następujący Polacy: dr Stefan Buxakowski, Tadeusz Skarzyński, śląski akowiec Stanisław Jankowski, Jan Duda, Kozłowski (ciemna postać, bojkotowana przez krakowskich akowców), Halina Małecka i ja. Reszta to byli głównie Niemcy, jeden Czech, paru Jugosłowian, jeden Włoch i bardzo już z nami zżyty książę Bałutin.

Po wyjeździe zlikwidowano posterunki strażnicze, otwarto bramę obozową. Po paru dniach załadowano nas na ciężarówki i przywieziono na stację kolejową, gdzie wygodnie rozmieszczono po 30-40 osób w wagonach towarowych.

Pamiętam, że z ciężarówki do stacji doszedłem o własnych siłach tylko podtrzymywany przez Stefana Buxakowskiego i Tadeusza Skarżyńskiego. Na stacji dostaliśmy słodką wodę do picia i zawiadomiono nas już oficjalnie, że jedziemy do Frankfurtu nad Odrą. Szaleliśmy z radości, a więc opłaciło się zostać w obozie zamiast jechać na Kaukaz. W świetnym nastroju spędziliśmy noc w otwartych wagonach, paru strażników drzemało na ławkach na peronie.

Rano raptem zamknięto wagony i po paru godzinach załadowano nas z powrotem na ciężarówki i odwieziono do otwartego obozu, umieszczając wszystkich w jednym baraku szpitalnym. Był to okropny szok. Pamiętam dokładnie, że w ciągu pierwszych paru dni zmarło 60 osób. Teraz co dzień rano przywożono chleb i w bidonach zupę na cały dzień i zabierano zmarłych. Obóz był pusty, ani jednego strażnika.

Tymczasem zaczął wiać wiatr tzw. afgański, nawiewając dużo tlenu, którego brakowało w powietrzu pustyni. Temperatura spadła do około trzydziestu stopni. Od razu poczułem się lepiej, co dzień trenując ćwiczenia w chodzeniu pod kierunkiem dr Buxakowskiego i jedząc czosnek, który znów udało mi się kupić za marynarkę, ofiarowaną mi przez mojego wyjeżdżającego stryja. Miałem wrażenie, że dojdę do sił. Moim największym sukcesem było samodzielne zejście po schodach z baraku.

Wreszcie 20 września, a więc po bez mała miesiącu pobytu w obozie, nikt nie umarł. Wieczorem przyjechał ten miły oficer Uzbek, który opowiadał nam o historii Chorezmu. Polecił mi przygotować na jutro pełną listę więźniów i zawiadomił, że jeśli przez trzy dni nikt nie umrze, to wywiozą nas do szpitala w Uzbekistanie, gdzie jest słodka woda i łagodniejszy klimat. Na moje pytanie, dlaczego cofnięto nas ze stacji, odpowiedział, że w nocy był telefon z NKWD z Moskwy, żeby wstrzymać powrót akowców z Krasnowodska. Na moją uwagę, że przecież na 300 osób było tylko kilku Polaków, odpowiedział, że tym gorzej dla innych, którzy byli razem z nami. Wyjaśnił też, że w Polsce była jakaś awantura antysowiecka i chyba stąd ta decyzja.

Na liście znalazły się 123 osoby, a więc od 23 sierpnia umarło dokładnie 177 osób,. średnio umierało więc 6 osób dziennie. Faktycznie dzienna śmiertelność była niższa, bo 60 osób zmarło po pierwszych paru dniach od cofnięcia nas ze stacji. Od 20 września już nikt nie umarł i 23 września załadowano nas (123 osoby) do osobowych wagonów i odjechaliśmy do Uzbekistanu.

Na mijanych stacjach kupowaliśmy za różne części ubrania owoce, chleb, niejednokrotnie też podróżni na dworcach, widząc wagon pod konwojem, wrzucali nam przez okna marchewkę, śliwki, jabłka. Z tą życzliwością prostych ludzi wielokrotnie spotykałem się i później w Kaganie. Więźniowie byli tam przedmiotem życzliwego zainteresowania. Ciekawe, że dotyczyło to również i Niemców. Sądzę, że było to wynikiem przeświadczenia, że dzisiaj ty, a jutro ja, że bez mała w każdej rodzinie sowieckiej był ktoś, kto siedział albo siedzi w obozie.