wróć drukuj  
 

Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku. Okruchy wspomnień z lat walki i martyrologii AK, Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej, Oddział Kraków-Wschód, Rok 9, nr. 34, Kraków 2000.

 
  1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
  Udana ucieczka
Więzienie na Montelupich
Prowokacja
Transport
Krasnowodsk – gułag śmierci
Marzenie o ucieczce
Szpital
Kagan
Razem z Japończykami
Powrót
Bilans śmierci
Aneks
 

1. Udana ucieczka

Po kapitulacji Powstania Warszawskiego powstał problem, czy iść do niewoli, czy starać się uciec, ażeby dalej prowadzić walkę. W regulaminie wojskowym wyraźnie jest napisane, że żołnierz ma obowiązek uciekać z niewoli. Zastanawialiśmy się też, czy można wierzyć Niemcom, że będziemy traktowani jak jeńcy wojenni, czy nie zawiozą nas do obozów koncentracyjnych albo wręcz zlikwidują? Powstała więc koncepcja ucieczki z transportu, jeszcze na terenie Polski.

Ustaliliśmy w czwórkę: bracia Skrobikowie – ppor. Kazimierz „Koń” i ppor. Mieczysław „Zawada”, dowódca naszego Oddziału Specjalnego por. Seweryn Krzyżanowski „Biskup” i ja, że będziemy ewentualnie uciekać z pociągu po wyrąbaniu otworu w podłodze wagonu lub wykorzystując jakąś inną okazję. Celem było dostanie się do akowskiej partyzantki i ewentualnie przedostanie się do Słowacji, gdzie rozwijało się powstanie i dalej przez Jugosławię do Włoch. Dlatego też wyszliśmy do niewoli przebrani już w cywilne ubrania, jedynie z opaskami na prawym ramieniu i czapkami wojskowymi z biało-czerwonymi odznakami.

Gdy maszerowaliśmy pod konwojem piechotą do Ożarowa, nadarzyła się świetna okazja. Przechodziliśmy koło budynku otoczonego niskim żywopłotem. Szybko przez niego przeskoczyłem, a za mną por. „Biskup” i padliśmy na ziemię po drugiej stronie żywopłotu. Na szczęście idący z boku jakieś 20 m dalej strażnik niemiecki nie zobaczył tego manewru, bo w tym miejscu droga nieco zakręcała.

Po przejściu transportu wpadliśmy do domu, jak się okazało, dróżnika, który natychmiast ukrył nas w piwnicy pod kuchnią. W tym momencie por. „Biskup” uświadomił sobie, że nie wziął ze sobą aktówki, którą dał do niesienia ppor. Konopackiemu; znajdowały się w niej osobiste dokumenty „Biskupa” łącznie z kenkartą Generalnej Guberni.

Uczynny dróżnik, widząc zmartwienie por. „Biskupa”, zaproponował pożyczenie roweru, żeby dogonić transport i odebrać aktówkę. Natychmiast zdecydowałem się, siadłem na rower i szybko jadąc dogoniłem transport. Zrównawszy się z kolumną jeńców zawołałem do Tadka Konopackiego: „Dawaj aktówkę 'Biskupa'“. Szybko ją podał i ja natychmiast zawróciłem w drugą stronę. To wszystko odbyło się tak szybko, że nie wywołało reakcji strażników. Inna rzecz, że lewą stroną szosy, równolegle do kolumny jeńców, odbywał się normalny ruch furmanek, rowerów i pieszych.

Noc spędziliśmy w komórce na węgiel i drzewo, znajdującej się na podwórku domu dróżnika. Rano, nakarmieni gościnnie przez gospodarza, zobaczyliśmy sznur wozów z węglem jadących od strony Warszawy. Dróżnik wyjaśnił nam, że Niemcy zezwalają na wywóz węgla ze składów warszawskich do Błonia. Wyszliśmy więc szybko na szosę i natychmiast udało się nam załadować na dużą furę. Woźnica z miejsca zorientował się, kim jesteśmy, a my lekkomyślnie nie przeczyliśmy, że jesteśmy uciekinierami.

W Błoniu por. „Biskup” miał krewnych. Przyjęci zostaliśmy przez nich z wielką serdecznością. Wieczorem przyszło dużo osób, ażeby posłuchać wieści o Powstaniu. Ponieważ było tam pianino, zagrałem parę naszych powstańczych piosenek; atmosfera była przemiła, wspólnie śpiewaliśmy i czuliśmy się zjednoczeni troską o naszą Ojczyznę, o nasz dalszy wspólny los. Powszechna była świadomość klęski, ale jednocześnie przeświadczenie, że Powstania nie można było uniknąć.

Następnego dnia spotkaliśmy się z miejscowym dowódcą AK, który oświadczył, że nie możemy zostać na terenie Błonia, bo działa tu silny wywiad Armii Ludowej, denuncjujący w gestapo zdemaskowanych akowców. Pojawienie się dwóch młodych ludzi musi zwrócić uwagę w terenie, gdzie wszyscy się znają. Twierdził, że furman zorientowany w naszej sytuacji niewątpliwie opowiadał o tym swoim kolegom i ta wieść prawdopodobnie już się roznosi. Zaproponował nam wystawienie skierowań (oczywiście fikcyjnych) miejscowej niemieckiej komendantury wojskowej do robót fortyfikacyjnych na terenie Kielecczyzny.

Por. „Biskup” miał wuja księdza w Seceminie, w połowie drogi między Częstochową a Krakowem, a mój wuj, Jan Bokun, prowadził roboty melioracyjne w Maleszowej, kilkadziesiąt kilometrów od Kielc. Wyruszyliśmy więc pociągiem z Pruszkowa poprzez Częstochowę do Secemina, gdzie pożegnałem por. „Biskupa”, a sam dotarłem z przygodami do Maleszowej. Tutaj mój wuj skontaktował mnie natychmiast z miejscowym komendantem najbliższego oddziału „Barabasza”1. Miałem w bucie swoją legitymację akowską i zaświadczenia Komendy Okręgu o uzyskanych odznaczeniach w czasie Powstania, więc rozmawiano ze mną szczerze. Opinia była jednoznaczna: nie znam walki partyzanckiej, walczyłem tylko w mieście, a ponadto sytuacja jest bardzo niepewna, lada dzień ruszy ofensywa sowiecka, niektóre oddziały już się demobilizują, lepiej więc, żebym udał się do Krakowa i tam czekał pod opieką miejscowej Armii Krajowej na dalszy rozwój wypadków.

W Krakowie miałem kontakt na Irenę Michejdę mieszkającą przy ulicy Kalwaryjskiej, a także na Danutę Głębowicz mieszkającą w Łagiewnikach. Danuta Głębowicz skontaktowała mnie z wyższej rangi oficerem AK (niestety nie jestem już pewny jego pseudonimu, zdaje się, że był to major „Bomba”), dostałem fałszywą kenkartę na nazwisko: Jerzy Jezierza, urodzony i zamieszkały w Jaśle. Jasło było zniszczone i nie miało żadnej dokumentacji osobowej, stąd nie było ryzyka kontroli prawdziwości dokumentu. Dostałem też 3000 zł na koszty utrzymania i rozkaz cotygodniowego kontaktu na Rynku Głównym.

Zamieszkałem u Danuty Głębowicz, u której mieszkała również moja stryjenka, Felicja Kieżun. Danuta Głębowicz była jej córką z pierwszego małżeństwa. Ojcem Danuty był pułkownik Mozduniewicz, w czasie wojny 1939 roku jedyny dowódca dywizji nie w stopniu generała, przebywający wówczas w oflagu.

Mąż Danuty, Aleksander Głębowicz, żołnierz AK o pseudonimie „Junosza” siedział w więzieniu na Montelupich i o jego uwolnienie toczyły się negocjacje z gestapowcem, Ślązakiem, który za łapówki załatwiał zwalnianie więźniów. Był to już grudzień 1944 roku, Niemcy bardzo złagodnieli, wielu spośród nich miało świadomość nieuchronnej klęski, stąd też i większe możliwości korupcyjnych negocjacji.

W drugiej połowie grudnia przyjechała do Krakowa moja matka i mój stryj, pułkownik Jan Kieżun „Biały”, który nie poszedł po Powstaniu do niewoli i ukrywał się u swojego szwagra Witolda Grzybowskiego w majątku Ruszki pod Sochaczewem.

W ostatnich dniach przed ofensywą sowiecką Niemcy zlikwidowali więzienie na Montelupich, wywożąc więźniów do Niemiec. Aleksander Głębowicz został zwolniony za jakąś sumę dolarów.

Błyskawiczna ofensywa sowiecka wprowadziła nową okupację i zmieniła strukturę naszego życia. Dostaliśmy z moją matką jednopokojowe, poniemieckie, kompletnie wyposażone mieszkanie w domach ZUS-u przy ulicy Fałata 11a.

Ostatni mój akowski kontakt służbowy na Rynku Głównym, gdzieś około 20 stycznia 1945 roku, to było odczytanie mi rozkazu generała „Niedźwiadka” o rozwiązaniu Armii Krajowej i podanie do wiadomości instrukcji dotyczącej zachowania w przypadku aresztowania przez komunistów: nie ujawniać faktu służby w Armii Krajowej, nie podawać żadnych danych osobowych, zachować pełną tajemnicę służbową.

W lutym 1945 r. rozpocząłem jawne już studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego.


1 „Barabasz”, ppor. Marian Sołtysiak, działał na Kielecczyźnie (Obwód AK Opatów) już od lutego 1943, w rejonie Bodzentyna. W sierpniu 1944 r. oddział stoczył jedną z największych bitew pod wsią Antoniów w powiecie koneckim. W kwietniu 1944 r. przeprowadził ryzykowną akcję odzyskania rozkradzionego poważnego zrzutu broni. (Jerzy Śląski, Polska Walcząca, t. 5.)