Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku. |
||||||
1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. |
Udana ucieczka Więzienie na Montelupich Prowokacja Transport Krasnowodsk – gułag śmierci Marzenie o ucieczce Szpital Kagan Razem z Japończykami Powrót Bilans śmierci Aneks |
|||||
9. Razem z Japończykami
Istotnie, wkrótce przyjechali chorzy jeńcy japońscy, świetnie wyekwipowani, ale większość ciężko rannych, niektórzy beznadziejnie. Po paru dniach przybyła też grupa jeńców Wehrmachtu, niezwykle owacyjnie witana przez Japończyków. Japończycy wprowadzili od razu swoje porządki. Mnie umieszczono w sali z 27 Japończykami. Starszym tej sali wybrano nie najstarszego stopniem, ale relatywnie najzdrowszego. Jak się później zorientowałem, od razu ustalono zasady podziału żywności, porządek dnia w ramach regulaminu szpitalnego, ale wzbogacony o codzienną oryginalną japońską ranną gimnastykę dla chodzących chorych i poranne oddawanie w kierunku wschodnim pokłonu dla cesarza. Ustalono też zasadę opieki nad niechodzącymi chorymi przez ich sąsiadów z lewej strony. Moim sąsiadem był lotnik Osada Omodi z Jokohamy, który dostawszy rozkaz kapitulacyjny wylądowania na lotnisku sowieckim i poddania się, świadomie skapotował. Ocalał, ale miał uszkodzony kręgosłup. Jako najbliższy sąsiad z lewej strony miałem obowiązek zaopiekowania się nim, co nieźle mówiący po angielsku Japończyk przyjmował z wdzięcznością. Japończycy świetnie orientowali się, gdzie się znajduje Polska, nazywając nasz kraj Porando, z silnym akcentem na „po”. Była to japońska wymowa angielskiej nazwy Poland. W japońskim nie ma dźwięku „l”, zamiast niego wymawiają „r”, toteż ja byłem Witordo z bardzo silnym akcentem na „wi” i dodatkiem Porando. Wszystkie nazwy i rzeczowniki kończą się na samogłoskę, stąd dodatek „o” na zakończenie mego imienia i nazwy Polski. Niektórzy mówili trochę po angielsku, część nieco rozumiała rosyjski, była to bowiem armia z Mandżurii przygotowana do walki z ZSRR. Nie mogli tylko zrozumieć, co ja tu robię, wiedząc, że Polska walczyła z Niemcami i była aliantem Wielkiej Brytanii i Ameryki. Tłumaczyłem im cierpliwie, ale bariera językowa była jednak zbyt duża, żeby uzyskać pełne zrozumienie. Rozpocząłem bardzo intensywną naukę japońskiego, którego wymowa nie jest trudna. Ostatecznie miałem swój osobisty słownik około 1000 słów, co umożliwiło mi porozumienie się w prostych sprawach. Rosjanie od razu zorientowali się w tej mojej elementarnej znajomości języka japońskiego i nieraz usiłowali traktować mnie jako tłumacza rosyjsko-japońskiego. Wewnętrzny salowy regulamin był bardzo precyzyjnie ustalony, obowiązywała postawa kolektywna, porcje jedzenia otrzymywane od Rosjan były dodatkowo dzielone. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że mam obecnie większe porcje chleba. Wyjaśniono mi, że Witordo Porando jest bardzo wysoki i wyraźnie niedożywiony, a więc musi dostawać więcej. Wiązało się to niewątpliwie z moim solidnym wypełnianiem obowiązku opieki nad Osada Omodi, który imponował mi swoim patriotyzmem i osobistą kulturą. Przed moim wyjazdem z Kaganu podał mi adres swojego ojca, oświadczając, że jest to jeden z najbogatszych ludzi w Jokohamie i że po wyzwoleniu mogę liczyć na dożywotnią wdzięczność jego rodziny. Osada wielbił Chopina, gwizdał fragmenty z koncertu F-moll. Po powrocie do Polski napisałem list do Jokohamy, wysłany z Francji; po wielu miesiącach przyszła odpowiedź od ojca, że syn umarł w ZSRR. Japończycy jedli bardzo mało. Skromne racje żywnościowe były dla nich wystarczające i zawsze chętnie sprzedawali chleb za tytoń. Szybko rozpoczęły się incydenty z żołnierzami sowieckimi. Japończycy, jako jeńcy wojenni, musieli salutować żołnierzy sowieckich wyższych stopniem od nich. Znali dobrze oznaki rang i nie salutowali, gdy na podwórku spotykali żołnierzy tej samej, albo niższej rangi. Tymczasem niektórzy Rosjanie domagali się, ażeby każdy Japończyk salutował, nie znając oczywiści rangi jeńca ubranego w chałat szpitalny. Krzyczeli więc na nich po rosyjsku, a nawet usiłowali zmusić do przyłożenia dłoni do czoła. Japończycy reagowali ostro systemem karate. Wkrótce też rozpoczęły się incydenty natury politycznej. Przywieziono całą serię filmów sowieckich i wieczorem organizowano seanse w świetlicy, obowiązkowe dla wszystkich „chorych chodzących”, a więc mających temperaturę poniżej 38,5°C. Okazało się, że są to propagandowe antyjapońskie filmy. Na pierwszym pokazie wszyscy Japończycy siedzący na ławach odwrócili się tyłem do ekranu. Gdy to zauważono, kazano powtórzyć film i pilnowano, ażeby nikt nie zmieniał pozycji. Wówczas podniósł się wielki krzyk, że jest zimno (istotnie wieczory były zimne), i że muszą okrywać się kocami. Gdy wyrażono zgodę, wszyscy przykryli się kocami wraz z głową. Zakazano więc brać koce i wówczas Japończycy siedzieli z zamkniętymi oczami. Najpoważniejszy jednak incydent miał miejsce, gdy „chodzącym chorym” kazano przekopać teren otaczający szpital i starannie go zagrabić, ażeby można było zobaczyć ślady uciekinierów. Wówczas już na tyle poznałem japoński, że mnie kazano tłumaczyć, o co chodzi i uczestniczyć w pracy. Japończycy pracowali „na niby”, wolniutko poruszali łopatami i przerzucając ziemię, głośno rozmawiali, śmiali się. Tę pracę obserwował major komendant NKWD. Zdenerwowany tym obijaniem się zawołał mnie i kazał im wytłumaczyć, że muszą pracować jak należy. W miarę swoich możliwości językowych wytłumaczyłem im rozkaz komendanta, który został przyjęty potwierdzeniem: hai, hai, ale tempo pracy nie poprawiło się. Wówczas komendant, doprowadzony do wściekłości, wyrwał jednemu jeńcowi łopatę i pokazał, jak należy pracować. Japończycy z uśmiechem zgodzili się, znowu mówili: hai, hai, ale w niczym nie zmienili dotychczasowego stylu pracy. Komendant nie wytrzymał nerwowo, wyrwał znów łopatę i trzonkiem lekko uderzył jednego z Japończyków. Ten natychmiast padł na ziemię wołając: „bolnoj, balnoj” – chory. To rosyjskie słowo było powszechnie znane. Komendant kazał jeszcze raz wytłumaczyć, o co chodzi. Japończycy odpowiedzieli, że są chorzy i nie mogą pracować. Wówczas komendant polecił mi wyjaśnić, że zostaną tutaj tak długo na zewnątrz, dopóki nie wezmą się do pracy. Mnie kazał wrócić do szpitala. Wezwał dodatkową ochronę więzienną, która otoczyła Japończyków. Japończycy wykopali szybko doły latrynowe i spokojnie siedzieli na ziemi. Ten stan trwał dwa dni. W tym czasie Japończycy w szpitalu odmawiali jedzenia, przyjmowania lekarstw i zabiegów medycznych. Dwóch oficerów japońskich oświadczyło pełnomocnikowi NKWD na szpital (za moim pośrednictwem), że żądają przyjazdu generała japońskiego z obozu w Krasnowodsku, będącego obecnie obozem dla Japończyków (jednakże z dostarczaną słodką wodą do picia). Oświadczyli, że są skłonni wszyscy umrzeć z głodu, ale nie dopuszczą do takiego ich traktowania. Po dwóch dniach przyjechał generał japoński z generałem sowieckim (szybkość ich przyjazdu wskazywała, że przylecieli samolotem) i rozpoczęły się negocjacje, które skończyły się ustaleniem, że: żaden chory nie będzie zmuszany do pracy, zaległe racje żywnościowe będą rozdzielane poprzez zwiększanie codziennych porcji, wszyscy jeńcy dostaną dodatkową porcję tytoniu, nie będzie przymusowych seansów filmowych. A więc Japończycy w pełni wygrali. Ich postawa, diametralnie odmienna od tchórzowskiej i konformistycznej postawy esesmanów i gestapowców w Krasnowodsku pokazała, że jest jednak sposób na „ruskich”. Dla mnie był to korzystny okres. Japończycy nie byli w stanie skonsumować większych porcji i chętnie dzielili się ze mną. Pomimo tego byłem stale głodny i nie wierzyłem, że dożyję czasów, gdy będę w pełni najedzony. Ta pamięć o stałym głodzie w Kaganie została mi do chwili obecnej. Pomimo stale polepszającego się zdrowia w kwietniu 1946 roku byłem znów tak samo bliski załamania, jak w lipcu w Krasnowodsku. Praktycznie zostałem sam wśród Japończyków, Duda leżący w sali dla najciężej chorych wydawał się idealnym kandydatem na tamten świat, Kozłowski był zupełnie obcym ideologicznie człowiekiem. Reszta Polaków już wyjechała. Groziło mi zagubienie w ZSRR, tym bardziej że Korostoszewski widzący mnie w stanie zapaści 22 czerwca i sądzący, że umarłem, musiał o tym zawiadomić w Krakowie moją matkę, stąd i brak jakichkolwiek szans na starania o mój powrót. Perspektywa zagubienia się gdzieś w azjatyckiej części ZSRR była przerażająca. Moja silna odporność psychiczna zaczynała się załamywać, a tu raptem 23 kwietnia przed północą budzi mnie strażnik ordynarnie wołając: „Dawaj w NKWD!”. Ostatnio byłem w nocy wzywany w związku z aferą „otrucia rodziny majora”, teraz zastanawiałem się, co mogło się zdarzyć, a może Pir Mahomed, który zniknął z horyzontu, jest aresztowany i doniósł o planie ucieczki? Pełen najgorszych przypuszczeń zostałem wprowadzony do biura pełnomocnika NKWD na szpital, młodego, pucułowatego porucznika, który z miłym uśmiechem kazał mi siadać i powiedział: „Dostaliśmy w twojej sprawie pismo z kancelarii towarzysza Stalina. Jest tam załącznik po polsku. Masz i przetłumacz mi go dokładnie”. Niezwykle radośnie poruszony czytam pismo na formularzu Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej w Warszawie, podpisane przez przewodniczącego Jana Strzeleckiego, skierowane do towarzysza generalissimusa Józefa Stalina. Związek prosi gorąco o zwolnienie z obozu w Krasnowodsku naszego kolegi, Witolda Kieżuna, zasłużonego w walce z hitlerowskim faszyzmem, który przez jakąś tragiczną pomyłkę został aresztowany w Krakowie i obecnie jest internowany w obozie w Krasnowodsku. Gdy przetłumaczyłem ten list, porucznik zapytał: „A co to jest ten Związek Młodzieży Socjalistycznej?”. Naprawdę, to nie wiedziałem. Janka Strzeleckiego znałem prywatnie, nigdy nie mając z nim żadnych powiązań organizacyjnych. Na wszelki wypadek powiedziałem, że jest to polski Komsomoł grupujący socjalistyczną młodzież. Zdziwiony, wolno i starannie przeglądał moje akta i zaczął czytać zeznania Danuty Głębowicz, stwierdzające znajomość z Witoldem Kieżunem, powstańcem warszawskim o pseudonimie „Wypad”. Dlaczego więc ona tak powiedziała, potwierdzając to, co mówił jej mąż, Aleksander Głębowicz? A tu polski Komsomoł prosi o zwolnienie ciebie. Jakże to jest? Jak możesz to wytłumaczyć? Wówczas przyszła mi genialna myśl do głowy przedstawienia całkiem fikcyjnej, ale bardzo prawdopodobnej, wręcz teatralnej wersji: po przyjeździe do Krakowa zamieszkałem u Danuty Głębowicz, która mieszkała z matką i synkiem. Jej mąż, Aleksander, był w tym czasie w więzieniu u Niemców. Po jego zwolnieniu z więzienia i wyzwoleniu Krakowa przez Czerwoną Armię wyprowadziłem się do przydzielonego mieszkania poniemieckiego, ale Głębowicz podejrzewał, że w czasie jego nieobecności jego żona zdradzała go ze mną. Chcąc oczyścić się z tych zarzutów, Danuta Głębowicz potwierdziła znane jej niewątpliwie oskarżenia dokonane przez jej męża. Oboje liczyli, że się mnie pozbędą. Enkawudzista wyraźnie zafascynowany tą wersją zapytał mnie: „A tak naprawdę to ty ją j...ł?”. Odpowiedziałem mu z godnością, że prawdziwy mężczyzna nigdy nie mówi o takich sprawach. Strasznie mu się to spodobało. „Tak, tak,” powiedział, „ty jesteś prawy człowiek, prawdziwy mężczyzna, ja także nikomu nie mówiłem, z jaką kobietą miałem stosunek”. Oczywiście mówił to wszystko posługując się typowym rosyjskim ordynarnym słownictwem. Widać było, że jest w pełni przekonany o mojej niewinności, a zarazem był pod wyraźnym wrażeniem, że dostał list z kancelarii Stalina i że może ujawnić podłość pary małżeńskiej, która tak oskarżyła niewinnego polskiego antyfaszystę. Widać było, że jest on przyzwyczajony do fałszywych oskarżeń i że teraz cały scenariusz wydaje mu się jasny. Ta postawa porucznika wzbudziła we mnie nadzieję, że mam duże szanse na szybki powrót. Dużo jednak zależało od majora, komendanta NKWD w Kaganie. Był on jednak dla mnie wyraźnie życzliwy. Pozwolił mi niedawno na wchodzenie do świetlicy i samodzielne granie na pianinie. Ułożyłem wówczas Balladę wspomnień z fragmentów znanych i przerobionych melodii. Bardzo mu się podobała i kazał dać mi bochenek chleba. Pełnomocnik NKWD zakończył przesłuchanie stwierdzeniem: „Jak wrócisz do Krakowa, to jej i jemu musisz nabić mordę. Teraz możesz napisać list do swojej matki i mnie doręczyć”. Rewelacje pełnomocnika NKWD potwierdziły to, co już wiedziałem. Aleksander Głębowicz „Junosza” wskazał mnie na Rynku krakowskim i znając z opowiadań swojej żony przebieg mojej służby, zadenuncjował, prawdopodobnie zwiększając moją rolę w AK i sugerując jakąś misję w Krakowie. Jego żona przebywająca w „kotle” w swoim mieszkaniu potwierdziła jego zeznania, prawdopodobnie sądząc, że i tak więcej już mi nie zaszkodzi, a ma szansę ocalenia siebie i swego męża. Niewątpliwie więc głównym winowajcą był „Junosza”, którego odporność psychiczna już była złamana długim więzieniem niemieckim, a perspektywa gułagu sowieckiego była dla niego zbyt wielką groźbą. List do matki pomogła mi napisać żona ordynatora, był to dalszy dowód życzliwości tej kulturalnej rosyjskiej rodziny dla mnie. List ten oczywiście nigdy nie dotarł do mojej matki. Chodziło tu prawdopodobnie o zorientowanie się, co będę w nim pisać. Napisałem, że pracuję w szpitalu, że jestem w dobrym stanie zdrowia, że mam dobre jedzenie, nawet dodatkową zupę. Oczywiście marzę o spotkaniu się, ale nie ma żadnych powodów do niepokoju, bo jestem tu dobrze traktowany i mam wielu przyjaznych ludzi, a szpital jest świetnie wyposażony i nowocześnie urządzony. Rewelacyjną dla mnie historię listu do Stalina wyjaśniłem dopiero po powrocie do Polski. Otóż, tak jak się obawiałem, Korostoszewski po przyjeździe do Krakowa, znając mój adres, udał się do mojej matki ze smutną informacją o mojej śmierci. Aresztowano mnie na ulicy, nie wróciłem do domu i następnego dnia matka rozpoczęła poszukiwanie. Milicja Obywatelska oświadczyła, że nic o mnie nie wie. Nasz dobry warszawski znajomy, muzyk Frankowski, udzielał lekcji muzyki córce sowieckiego komendanta Krakowa. Przez niego matka dotarła do tego sowieckiego generała, który po sprawdzeniu zaręczył, że nie zostałem aresztowany przez Rosjan. Grypsy wyrzucone przez stryja i przeze mnie nie dotarły do matki. Wiadomo było, że stryj został aresztowany w mieszkaniu Głębowiczów i że Głębowicz wrócił z więzienia, stąd była raczej pewność, że i ja jestem gdzieś wywieziony, ale gdzie i kiedy – to wszystko było niejasne. Raptem pokazuje się Korostoszewski, opowiada o wspólnym uwięzieniu, o transporcie, podaje adres obozu w Krasnowodsku i twierdzi, że umarłem i widział mojego trupa w grupie zmarłych przygotowanych do transportu do kostnicy. Matka pyta się o datę. Jest to dzień wyjazdu Korostoszewskiego, 22 czerwca 1945 roku. Matka bierze kalendarz i czyta pod datą 22 czerwca zapis: „Dziś w nocy śnił mi się Witek, zadzwonił do drzwi, otworzyłam, a on powiedział: »Mamo, nie wierz, że umarłem, żyję i wrócę do Ciebie”. Matka serdecznie dziękuje Korostoszewskiemu. Wie teraz, gdzie jest jej ostatnie żyjące dziecko i rozpoczyna energiczne starania o jego zwolnienie. Jedzie do Warszawy, szukając różnych dróg, wystosowuje pismo do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i szuka dostępu do osób, mogących coś w tej sprawie pomóc. Zaczyna od Wisły (Wisławy), wówczas małżonki premiera Osóbki-Morawskiego; niegdyś była to moja koleżanka mieszkająca na Żoliborzu. Jakąś pośrednią drogą prosi o pomoc. Odpowiedź jest jednoznaczna: „Witek nigdy nie był zdecydowanie lewicowych poglądów”. Była to prawda. Nigdy nie byłem i do dzisiaj nie jestem zwolennikiem ekstremizmów, zarówno lewicowych jak i prawicowych. Następne starania miały miejsce już w atmosferze wielkiego szoku, bo wieść o mojej śmierci dotarła z Krakowa do Warszawy i w „Gazecie Ludowej” w nekrologu, nabożeństwa żałobnego za żołnierzy poległych przy zdobywaniu Komendy Policji i kościoła Świętego Krzyża, pojawił się dodatek: „i za zamordowanego podchorążego Witka”. Awans na podporucznika dostałem w jednym z ostatnich rozkazów, pod sam koniec Powstania, a zamiast pseudonimu mówiono do mnie z reguły po imieniu. Mój kuzyn Edward Gieysztor walczył w czasie Powstania na Żoliborzu. Ciężko ranny leżał w szpitalu powstańczym w Szkole Rodziny Wojskowej na ulicy Czarneckiego, obok równie ciężko rannego oficera Armii Ludowej Aleksandra Wolskiego ps. „Ludwik”. Opiekowała się obydwoma rannymi sanitariuszka szpitala, siostra Edwarda, Janina Gieysztor-Oborska. Po Powstaniu obaj, stale pod opieką Janeczki, zostali przewiezieni do szpitala w Żyrardowie. Po wojnie Aleksander Wolski, stary działacz komunistyczny, został wiceministrem bezpieczeństwa publicznego. Dzięki pomocy swojej siostrzenicy, Janki Gieysztor-Oborskiej, moja matka dotarła do niego. Solennie obiecał zorientować się w dokumentacji mojej sprawy w Krakowie i po dwóch tygodniach oświadczył z żalem, że nic nie może zrobić, bo „dla takich ludzi jak Witold Kieżun nie ma miejsca w Polsce Ludowej”. Ostatnią nadzieją zostali moi lewicowi koledzy z jednej klasy gimnazjum i liceum im. ks. Józefa Poniatowskiego, zaangażowani obecnie w Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej i matka mego kolegi szkolnego Andrzeja Wojnara, pani Hryniewiczowa, przedwojenna ideowa socjalistka, po wojnie dyrektor Biblioteki Sejmowej, mająca liczne zażyłe znajomości w środowisku polskiej lewicy. Pani Hryniewiczowa poradziła napisanie przez Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej listu do Stalina i wysłanie przez zaprzyjaźnionego z nią ambasadora polskiego w Moskwie Raabego, ojca mojego kolegi Tadka, zamordowanego w czasie wojny. Projekt listu stał się przedmiotem rozważań kierownictwa Związku, ale niestety, jak ze smutkiem dowiedziałem się dopiero parę lat temu, nie został zaakceptowany. Wbrew jednak decyzji zarządu Jan Strzelecki sam podpisał list i doręczył go pani Hryniewiczowej. Ambasador Raabe wywiązał się ze swojego zobowiązania. List został złożony w kancelarii Stalina. |
||||||
© 2006 Witold Kieżun |
||||||