wróć drukuj  
 

Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku.

 
  1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
  Udana ucieczka
Więzienie na Montelupich
Prowokacja
Transport
Krasnowodsk – gułag śmierci
Marzenie o ucieczce
Szpital
Kagan
Razem z Japończykami
Powrót
Bilans śmierci
Aneks
 

10. Powrót

Pod koniec kwietnia 1946 roku zawiadomiono mnie, że pojadę na step rozebrać ruiny jakiejś budowli, ażeby przywieźć cegły na budowę nowej ubikacji. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że obok szofera siedzi dr Wasiliew, strażnik na dachu szoferki, a ja na barierze ciężarówki. Odjechaliśmy dość daleko w step. Istotnie, była tu na wpół rozwalona stara budowla. Wziąłem się do roboty, cegła lekko odpadała, układałem ją systematycznie na samochodzie. Gdy skończyłem ładowanie trzech, czterech warstw cegły dr Wasiliew powiedział: „No to pajdiom na progułku” („Pójdziemy na przechadzkę”). Strażnik i szofer zostali, a my odeszliśmy w step jakieś 500-600 metrów. Idąc wolno dr Wasiliew powiedział: „Jutro wracasz do Polski jako nieuleczalnie chory, ale to nieprawda, wyleczysz się z wszystkich dolegliwości, leczyłem cię jak swego syna, bo twój ojciec był moim bliskim kolegą. Byłem na ślubie twego ojca w Druskiennikach i znam dobrze Leokadię, twoją matkę, która była uroczą koleżanką, dentystką. Od 20 lat pracuję na Syberii i na południu, spędziłem też parę lat w gułagu, gdzie poznałem swoją żonę. Nie myśl źle o Rosjanach, to tylko zły system, który nie jest wcale rodowodu rosyjskiego. Pozdrów ode mnie serdecznie twoją matkę.” No i, jak zawsze kończy się tutaj szczerą rozmowę, powiedział: „Nic ci nie mówiłem, nic nie słyszałeś, nic nie wiesz”.

Słuchałem w milczeniu, łzy spływały mi po policzkach, chętnie bym go uścisnął, ale byliśmy w polu widzenia strażnika i szofera. Powiedziałem złamanym głosem: „Niech ci Pan Bóg to wynagrodzi, gorąco dziękuję”.

Następnego dnia Duda, Kozłowski i ja, pod strażą dwóch enkawudzistów, zostaliśmy odtransportowani do pociągu. Japończycy zorganizowali miłą demonstrację, wołając: „Banzai, banzai, Witordo Porando!”.

W zamkniętym przedziale dojechaliśmy do Taszkientu, gdzie przewieziono nas do obozu jeńców ze Stalingradu. Byli to wszyscy „antyfa” – członkowie organizacji stworzonej przez feldmarszałka Paulusa, noszący czerwone opaski na ramieniu. Twierdzili, że już za rok będą defilować l maja w Berlinie i że są zdecydowanymi antyfaszystami. Dostawali przepustki na wyjście na miasto, ale jeden z nich powiedział mi, że z 95 000 wziętych do niewoli w Stalingradzie przeżyło tylko około 5 000, bo bolszewicy zdjęli im buty i boso pędzili po śniegu. W tym obozie dołączyła do nas grupa paru osób mówiących po polsku, z innych obozów.

Wszyscy twierdzili, że wracają na Ukrainę, zwolnieni z obozów jako nieuleczalnie chorzy. Zrozumiałem wówczas informację dr Wasiliewa. My też byliśmy nieuleczalnie chorzy, choć naprawdę tylko Duda był bardzo słaby, ja już byłem na najlepszej drodze do pełnej regeneracji, a Kozłowski wspaniale symulował w Kaganie ciężką chorobę, nacierał sobie termometr, czasem wił się z bólu, ale naprawdę to był w dobrej formie.

Trzytygodniową drogę z Taszkientu via Moskwa do Brześcia nad Bugiem odbyliśmy pod konwojem dwóch strażników na 6 więźniów, w normalnym osobowym pociągu (tylko z Moskwy do Brześcia były to wagony towarowe, ale z pryczami i sianem), mając swobodę poruszania się po pociągu i wychodzenia na stacjach. Dostaliśmy tzw. „pajok”: zapas chleba, cukru, tytoniu, herbaty. Na większych stacjach raz dziennie prowadzono nas do kantyny, gdzie dostawaliśmy gęstą zupę i kipiatok (gotowaną gorącą wodę).

Pasażerowie widząc, że jesteśmy wiezieni pod konwojem, traktowali nas bardzo serdecznie, częstując jedzeniem, wódką, ucząc śpiewać rosyjskie piosenki. Twierdzenie dr Wasiliewa, że Rosjanie nie są złymi ludźmi, potwierdzało się tu w pełni.

W Brześciu zawieziono Polaków do przejściowego obozu, Ukraińców oddzielono od nas i nie wiem, co się z nimi stało. Duda był bardzo słaby, zabrano go z obozu do szpitala w mieście, gdzie już zaginął bez wieści. Niewątpliwie umarł u nowych granic Polski.

Obóz w Brześciu zgromadził już dużo Polaków. Byli to żołnierze wileńskiej AK wracający z obozów syberyjskich i z Ukrainy. Obóz nie miał kuchni; miał gromadzić repatriantów jedynie na parę dni. Spędziliśmy jednak w nim bez mała miesiąc, polując na kury z sąsiednich gospodarstw, handlując odzieżą z wartownikami i dzieląc się zapasami „pajoku” z drogi.

Wreszcie przyjechało trzech polskich oficerów o semickich rysach, w rogatywkach, jak się później przekonałem mówiących słabo po polsku, a między sobą tylko po rosyjsku. Spotkałem ich bardzo wczesnym rankiem, idąc do ubikacji w śpiącym jeszcze obozie. Serdecznie ich pozdrowiłem, mówiąc, że oczekiwaliśmy ich z utęsknieniem. Odpowiedzieli niechętnie po rosyjsku, każąc mi szybko wracać do baraku („idi pabystriej w barak”). Po miłych wspomnieniach serdecznej Żydówki w Bucharze i życzliwego melomana Żyda, majora NKWD w Kaganie, był to dla mnie niespodziewany zgrzyt. Załadowano nas znów do wagonów towarowych, w każdym mniej więcej po sześćdziesięciu i pod silną polską strażą powieziono nas przez Warszawę do Obozu Pracy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Złotowie. Tutaj nastąpiła pierwsza kontrola poszukiwania symboli grupy krwi pod lewą pachą albo na podeszwie lewej stopy. Był to system wykrywania esesmanów; okazało się, że są tacy między nami.

Mnie umieszczono w baraku cywilów polskich, gdzie spotkałem dwóch braci Lechów, jeszcze kogoś z Krasnowodska (nie pamiętam nazwiska) i Stanisława Sałacińskiego. Przywieziono go do Krasnowodska w jakieś dwa tygodnie po naszym przybyciu. Oświadczył, że siedzi już od 1939 roku. Okazało się, że jest to członek byłej Komunistycznej Partii Polski, który uciekł przed wojną do ZSRR. Ujawnił mi ten fakt w wielkiej tajemnicy, bojąc się bojkotu ze strony akowców. Do mnie miał zaufanie, bo mieszkając na Żoliborzu mieliśmy dużo wspólnych znajomych w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Gdy dano nam pierwsze gazety polskie, dowiedział się, że Zambrowski jest marszałkiem Sejmu. Był to dawny dowódca jego konspiracyjnej „piątki” w KPP. Napisał do niego list i wkrótce został zabrany do Warszawy. Spotkałem go później w Krakowie, był członkiem egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PPR i dyrektorem dużej fabryki państwowej, tzw. Blaszanki. Nie miałem z nim później żadnego kontaktu, słyszałem jednak pogłoski, że mając żonę Żydówkę wyemigrował z Polski w 1968 roku.

Ze Złotowa napisałem do matki do Krakowa. Matka pojechała od razu do Warszawy do Głównej Komisji Ujawnienia Armii Krajowej, kierowanej przez pułkownika Radosława. Mając moje dokumenty akowskie uzyskała odpowiednie zaświadczenie, podpisane przez Radosława. Z tym zaświadczeniem przyjechała do Złotowa. Był to dla mnie nowy szok, bo i tutaj konsekwentnie zaprzeczałem swojej przynależności do AK. Mając jednak perspektywę badań, bo Rosjanie wydali nas tylko na podstawie listy imion i nazwisk, czy nie jestem folksdojczem lub innym zdrajcą, wolałem przyznać się do AK.

Po paru tygodniach przyjechała komisja oficerów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, w podobnym składzie jak oficerowie polscy w Brześciu, tylko mówiący już nieco lepiej po polsku, która mając mój dokument ujawnienia, zażądała opisu przebiegu służby. W parę dni później odbyło się zebranie Polaków przeznaczonych do zwolnienia. Duża część była w mundurach, byli to żołnierze wileńskiej AK z Kaługi i polscy jeńcy wojenni z niemieckiego obozu w Norwegii, którzy wracali do Polski przez ZSRR i tam zostali internowani i przekazani pod strażą władzom polskim.

Komendant dużo mówił o dobrej woli współdziałania w dziele budowy nowej, sprawiedliwej i niepodległej Polski Ludowej. Na zebraniu Kozłowski wystąpił z wnioskiem wysłania depeszy do prezydenta Bieruta z podziękowaniami za umożliwienie nam repatriacji. W parę godzin po zebraniu przyszedł do mojego baraku z tekstem czołobitnej depeszy jego autorstwa, z propozycją podpisania przeze mnie w imieniu młodych akowców. Kategorycznie odmówiłem. Oczywiście natychmiast doniósł o tym oficerom z Ministerstwa Bezpieczeństwa, którzy od razu wezwali mnie z żądaniem wyjaśnienia mojej niechętnej postawy w stosunku do prezydenta Bieruta. Wyjaśniłem, że nie chcę, aby moje nazwisko znalazło się obok nazwiska Kozłowskiego, bo choć nie znam go, ale wiem, że nie siedział za AK i że żołnierze AK, którzy byli w Krasnowodsku, mieli do niego konkretne zarzuty. Widać było, że moje wyjaśnienie spodobało się oficerom. Już bez dalszych kłopotów, dostawszy dokument zwolnienia, opuściłem obóz w Złotowie.