Witold Kieżun, Armia Krajowa jedzie na Sybir. Wspomnienia z sowieckiego łagru w Krasnowodsku. |
||||||
1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. |
Udana ucieczka Więzienie na Montelupich Prowokacja Transport Krasnowodsk – gułag śmierci Marzenie o ucieczce Szpital Kagan Razem z Japończykami Powrót Bilans śmierci Aneks |
|||||
4. Transport
Wczesnym rankiem 23 marca 1945 roku wypędzono nas na podwórko więzienne, gdzie czekała już grupa jeńców niemieckich. Uformowano nas w kolumnę po pięciu w jednym szeregu, z tym że Niemcy w mundurach byli uplasowani z boku. Każda piątka to Niemiec – trzech Polaków – Niemiec. Następnie oficer NKWD z pistoletem w ręku, parokrotnie powtórzył instrukcję; „Idziecie do pociągu na dworzec, nie wolno po drodze mówić po polsku; jedno słowo po polsku – kula w łeb z tego nagana, który trzymam w ręku”. Powtórzył to jeszcze raz, jak już przekraczaliśmy otwarta bramę. Kolumna była mocno obstawiona z obu stron szeregiem żołnierzy, a ponadto co trzy-cztery rzędy, szedł oficer z naganem w ręku, powtarzający cicho przez zęby: „Nie gowori po polski”. Był to wczesny ranek, około 8-ej rano, 23 marca 1945 roku. Szliśmy z Montelupich na dworzec towarowy, przechodziliśmy koło rynku towarowego, gdzie gromadzili się już przekupnie, byliśmy obiektem wrogiej demonstracji, ludzie wygrażali pięściami i krzyczeli: „Fryce, Fryce, dobrze wam tak Fryce”. Na dworcu stał już pociąg towarowy. Załadowano nas do częściowo zapełnionych przez Niemców wagonów. Jak się później okazało, byli to gestapowcy i członkowie NSDAP (Niemieckiej Socjalistycznej Partii Pracy – tak się nazywała partia, której przewodził Hitler). Przyjechali oni z Legnicy, byli bardzo wymęczeni i zgłodniali, bo przez dwa dni nie dostawali nic ani do jedzenia, ani do picia. Zepchnęliśmy ich brutalnie na jedną stronę wagonu, zajmując większą jego część. Drzwi zostały natychmiast zamknięte. Spędziliśmy cały dzień i noc na bocznicy kolejowej, nikt z nas nie miał żadnego kontaktu z rodzinami, była to zupełnie inna sytuacja niż w wagonie zajmowanym przez kobiety, gdzie pozwalano na dostarczanie przez rodziny jedzenia i ubrania. Rano następnego dnia, a więc 24 marca 1945 roku, pociąg ruszył. Przejeżdżając wiaduktem nad ulicami zaczęliśmy śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła” i krzyczeć przez małe zakratowane okienka: „Armia Krajowa jedzie na Sybir, niech żyje Wódz Naczelny generał Anders”.5 Wyrzucaliśmy też przygotowane grypsy składane w kulki, adresowane do naszych bliskich. Część z nich dotarła, moja i mojego stryja niestety nie. W naszym wagonie było około 40 Polaków i Rosjan i tyluż Niemców. Razem ze mną byli między innymi: mój stryj – podpułkownik pilot Jan Kieżun, lotnik major Gustaw Sidorowicz, kpt. „Garda” – Tadeusz Ciałowicz, Wacław Dłużniewski, Kazimierz Mikuła, dwaj byli więźniowie Oświęcimia: Teofil Gabryś i Wiktor Nowicki, Stefan Klima, Bohdan Thugutt, Leonard Wyjadłowski, Franciszek Szopa, Tadeusz Skarżyński. „Biali” Rosjanie: książę Bałutin, były adiutant cara Mikołaja II, Leon i Jerzy Plesowowie, Korostoszewski i trzej bracia Żudrowie. Polacy byli członkami AK, NSZ (Tadeusz Skarżyński był adiutantem d-cy NSZ), Batalionów Chłopskich (Kazimierz Mikuła i Franciszek Szopa). Bliższych danych co do powiązań służbowych nie ujawniano w słusznej obawie dalszych przesłuchań. Ja, poza dwoma czy trzema osobami, nie zwierzałem się ze swojej kariery wojskowej, ale wiedziałem, że jestem powszechnie uważany za „swojego” akowca. Dojeżdżając do mostu kolejowego na Wiśle, pociąg zatrzymał się. Most był nieco uszkodzony i zespoły studentów z Politechniki pracowały przy jego reperacji. Na nasze zawołanie: „Armia Krajowa jedzie na Sybir”, odpowiedzieli nam zbiorowym okrzykiem: „Niech żyje Armia Krajowa”. Nastrój naszego zespołu był podniosły, wiedzieliśmy, że czeka nas ciężki los, ale – jak to się mówi – „duch nas nie opuścił”. Od razu rozpoczęliśmy rozważania możliwości ucieczki. W środku wagonu stał żelazny piecyk z rurą wychodzącą na zewnątrz z boku wagonu. W ścianie wagonu były też dwie połączone wąskie deski, wystające na zewnątrz i do wnętrza; była to „ubikacja”. Obmyśliliśmy możliwość zdemontowania żelaznych drzwiczek i wolnego wyrąbania dziury w podłodze, ażeby w czasie postoju móc zsunąć się pod wagon. Nie wszyscy jednak byli zgodni co do możliwości takiej ucieczki, bojąc się reakcji Niemców. Ostatecznie plan ten spalił na panewce. Gdzieś pod Przemyślem, w nocy, pociąg zatrzymał się w lesie i rozpoczęła się strzelanina. Rozeszła się pogłoska, że była to próba napadu na pociąg w celu uwolnienia więźniów z oddziału, śmiesznie nazywającego się „Pierdzimączka”. Podobno właśnie przez wyrąbaną w podłodze dziurę parę osób uciekło. Faktem jest, że na stacji w Przemyślu strażnicy pociągu zatrzymali paru przygodnych mężczyzn, ażeby liczba więźniów się zgadzała. Pamiętam, że w Krasnowodsku rozmawiałem z jednym z nich. Opowiadał, jak przez przypadek znalazł się z nami; niestety nie pamiętam jego nazwiska. Pierwsze wiadro zupy dostaliśmy dopiero we Lwowie. Zgłodniali Niemcy rzucili się hurmem, zupa się rozlała i Niemcy chłeptali ja z podłogi. Było to odrażające. Ustaliliśmy później jakiś porządek: pierwsi jedli Polacy, a resztę, mniej niż połowę wiadra, zostawiano Niemcom. Codziennie, z reguły rano, transport był zatrzymywany, „wachtior” wchodził do wagonu i stawiał sakramentalne pytanie: „skolko miortwych'?”, Niemcy marli masowo w naszym wagonie. Już we Lwowie były trzy trupy. Natychmiast je zabierano i, jak sądzę, zakopywano przy torze. Nie widzieliśmy jednak tej operacji. Po sprawdzeniu liczby zmarłych odbywała się „prowierka”: trzeba było pojedynczo przechodzić z jednej strony wagonu na drugą i wachtior głośno liczył. W Woroneżu popędzono nas wieczorem do łaźni. Pamiętam, ze idąc pod silnym konwojem ulicami zupełnie wymarłego miasta, widzieliśmy w rynsztokach zgniłe kartofle. Niektórzy Niemcy rzucali się do rowów, chwytali te kartofle i szybko je zjadali. Byliśmy zaskoczeni tą słabością charakterów. Oczywiście wszyscy, którzy jedli te kartofle, szybko pożegnali się z życiem. W łaźni zetknęliśmy się z bezceremonialnością i prymitywizmem kulturowym Rosjan. Obsługa łaźni składała się z młodych dziewcząt. Kazano nam w ich obecności rozbierać się do naga. Niektóre z nich ze śmiechem porównywały nasze genitalia wołając jedna do drugiej: „chodź tutaj szybko, zobacz, jakiego ten Germaniec ma dużego członka.” Były niezwykle zaskoczone, gdy po rosyjsku powiedziałem, że powinny się wstydzić. („kak wam nie wstydno diewczata”) Po kontroli odbytnicy na Montelupich (przy ceremoniale przyjęcia więźnia), był to następny przykład traktowania nas jak przedmiotu, jak rzeczy, a nie człowieka, który choć więzień, ma poczucie swojej godności i intymności. W pociągu, mimo głodu i zimna, trwały permanentne dyskusje polityczne i wspominanie różnych akcji czasu wojny. Książę Bałutin, niezwykle kulturalny i wykształcony człowiek, opowiadał nam o przeżyciach z dworu carskiego, zainaugurował również, do spółki ze mną, gwizdanie utworów muzyki klasycznej. Miał wprost niesamowitą pamięć muzyczną i szybko przestałem być jego partnerem, natomiast okazało się, że wśród Niemców jest zawodowy muzyk, Kissik, który wspólnie z Bałutinem potrafił zagwizdać melodie wielu klasycznych utworów. Ta pierwsza „współpraca” z Niemcami budziła sprzeciwy, bo wrogość do sąsiadów niemieckich była niezwykle silna. Wiązało się to również z uczuciem niezwykłego upokorzenia, traktowania nas, walczących o wolność przeciw Niemcom, jako ich sojuszników. Byliśmy wszyscy zgodni, że było to podeptanie naszej godności walczących o wyzwolenie, o niepodległość. Kissik był jednak cywilem, wybitnym muzykiem, mówił po francusku, studiował we Francji, stał się dla mnie swoistym symbolem tej bardzo nielicznej, ale przecież jednak istniejącej w Niemczech niesocjalistycznej (narodowo) społeczności. Kissik umarł w obozie. Sowiecka strategia szkalowania i zakłamania naszej, przecież zupełnie wyjątkowej w całej Europie, historii walki z nazizmem była realizacją swoistego dogmatu „syndromu wroga”, zasady, że kto nie z nami, ten przeciw nam, a nasi wrogowie oczywiście współpracują ze sobą w walce z nami. Wrogów należy zniszczyć. Stąd gen. Sikorski, zdaniem Stalina, współpracował z Niemcami w sprawie Katynia i dlatego trzeba było zerwać z nim stosunki. Według oficjalnego oświadczenia Stalina przekazanego Churchillowi, Armia Krajowa współpracowała z Niemcami, dlatego my musieliśmy siedzieć w obozach razem z Niemcami. Niestety, ta perfidna strategia owocuje znowu z powodzeniem obecnie, w niezwykle upowszechnionej w prasie i publikacjach amerykańskich, kanadyjskich, zachodnioeuropejskich i litewskich, koncepcji naszej kooperacji z Niemcami w czasie wojny, w upowszechnianiu stereotypu „Polish concentration camp Auschwitz”, „Polish Death Camps” i pronazistowskiej Armii Krajowej (Polish Home Army – Polish Nazi Army). Jest to swoisty współczesny triumf sowieckiej strategii zakłamania rzeczywistości historycznej II wojny światowej. W czasie długiej (30 dni) podróży, jednym z najcięższych okresów był przejazd przez Ural. Jechaliśmy prosto na wschód, minęliśmy Kijów i mróz coraz bardziej się nasilał. Wagon, mimo posiadania piecyka, nie był opalany, bo nie było opału. Skończyły się nasze dyskusje i gwizdanie klasycznych melodii, rozpoczęła się ciężka walka o przeżycie. Temperatura zewnętrzna, jak powiedział nam „wachtior” kontrolujący stan osobowy, przekroczyła minus 40 stopni C. Nieustannie, w zgodnym szeregu razem z Niemcami, maszerowaliśmy tupiąc mocno nogami, szczelnie przytuleni do siebie. Pamiętam jedną noc, gdy wydawało się, że już nie uda się nam wytrzymać tego zimna i stałego tupania w wolnym, ale intensywnym marszu w kółko. Po tej nocy zmarło 3 Niemców. Było ich coraz mniej. My trzymaliśmy się jako tako, ale nastąpiła nowa niekorzystna zmiana. Od razu po przejechaniu Uralu, naszą polską grupę rozproszono do rożnych wagonów. Byliśmy już zgrani, głośno śpiewaliśmy, trzymaliśmy się razem, sprawiedliwie dzieliliśmy otrzymywane jedzenie. To było widocznie nie do zaakceptowania. Zostałem tylko ze stryjem, Kazkiem Mikułą, Tadkiem Ciałowiczem, Leonem Wyjadłowskim i jeszcze chyba z dwoma kolegami, których nazwisk już nie pamiętam. Został z nami książę Bałutin. Po minięciu Uralu wyraźnie skręciliśmy na południe i zaczęliśmy szybko wchodzić w ciepłą strefę. Wreszcie dojechaliśmy do jakiegoś pięknego, w bieli owocowych kwiatów, miasta. Bałutin natychmiast poznał Taszkient. Teraz znów ciepło zaczęło nam niemiłosiernie dokuczać. Rozbieraliśmy się prawie do naga i konkurowaliśmy w wyłapywaniu wszy z naszego ubrania. Minęły prawie trzy tygodnie naszej podróży, a ostatnią łaźnię mieliśmy w Woroneżu. Nie myci i nie goleni, wyglądaliśmy jak troglodyci. W wagonie było nieco luźniej, bo po drodze coraz to ktoś umierał; sądzę że około 10-15% Niemców zmarło po drodze. W naszym wagonie zmarło 7-miu, a więc ca 15%. Kazek Mikuła wynalazł świetny sposób na coraz wyższą temperaturę: zdemontował rurę od piecyka, wystawił ją na zewnątrz przez okienko i świeże powietrze wpadało do wagonu. Z drugiej strony rury ustawiła się kolejka do wdychania. Kazek ustanowił normę kilku minut dla każdego. Tymczasem zmieniliśmy kierunek, jadąc znowu na zachód. Nieoceniony Bałutin już wiedział, że jedziemy w kierunku na Kara-Kum (Czarny Step), jedną z większych światowych piaskowych pustyń, mijając kolejno rzeki Amu-Darię i Syr-Darię i dojeżdżając do Aszchabatu. W Kizył-Arbat mieliśmy wreszcie kąpiel w łaźni. Krajobraz, z rzadkimi jeszcze gdzieniegdzie porostami, zmienił się w zupełnie pustynny; piasek, piasek i proste, jakby wyrąbane z twardego piasku, góry. Tylko na usypanym lekkim wzniesieniu, linia kolejowa. Bałutin stwierdził, że jedziemy do Krasnowodska, portu nad Morzem Kaspijskim. Był tam z carem Mikołajem II na uroczystości otwarcia tej wyjątkowej, jedynej linii kolejowej przez pustynię. Dowiedzieliśmy się od niego, że jest tam nieledwie biegun ciepła: temperatura w cieniu dochodzi latem do 60 stopni C. W tym klimacie Europejczyk nie może długo przeżyć. Teren został sztucznie zaludniony poprzez zbudowanie portu i miasta o dużej roli strategicznej, jako położonego najbliżej Persji (Iranu). Miejscowa ludność turkmeńska praktycznie w tym terenie nie mieszkała od czasu, gdy żyzna ziemia pustyni, zraszana systemem kanałów z Amu-Darii i Syr-Darii, została zasypana piaskiem. Pustynia Kara-Kum to było kiedyś królestwo Chorezmu, bogate i dynamiczne. Jeszcze po drodze widzieliśmy zasypane do dużej wysokości obronne miasta z murami i basztami. Turkmeni noszą wysokie futrzane czapy i kożuchy. W ten sposób są stale oziębiani zimnym potem. Historię Chorezmu i strategię budowania linii kolejowej i centrum wojskowego z portem w Krasnowodsku Bałutin znał świetnie. Nie wiedział jednak tego, o czym dowiedziałem się dopiero po powrocie z ZSRR, że armia Andersa także przejechała tą samą trasą, ładując się w Krasnowodsku na okręty do Persji (Iranu). Tym razem my, żołnierce Armii Krajowej, przemierzaliśmy w tragicznych okolicznościach trasę wolności Andersa. 5 Gen. W. Anders pełnił obowiązki Naczelnego Wodza w okresie od 26.02. do 21.06.1945 r. po wymuszonej przez Anglików dymisji gen. K. Sosnkowskiego (red.). |
||||||
© 2006 Witold Kieżun |
||||||